Advertisement

Main Ad

Ayutthaya - pozostałości tajskiej świetności

Od początku pobytu w Tajlandii planowałyśmy wypad do Ayutthayi, nawet jeśli wtedy nie umiałyśmy jeszcze poprawnie zapisać bądź wymówić tej nazwy. Siedziałyśmy na łóżku z mapkami, przewodnikiem i otwartą wyszukiwarką Google'a w telefonie i planowałyśmy wszystko krok po kroku. Pociąg, bo pociągi - zwłaszcza w trzeciej klasie - są tanie, no i kursują dość często. Potem jakaś informacja turystyczna, czy coś w tym stylu - co się uda znaleźć. A potem w końcu świątynie. Na terenie Ayutthayi i okolic jest ich kilkadziesiąt, więc wiedziałyśmy, że uda nam się zobaczyć tylko niewielki odsetek. W końcu wybrałyśmy kilka ciekawszych, położonych dość blisko siebie, i cieszyłyśmy się na samą myśl o całym dniu spędzonym w dawnej tajskiej stolicy.
Na dworzec w Bangkoku docieramy z samego rana i od razu kupujemy bilety - na trzecią klasę to zaledwie 20 bahtów (2,15 zł) za osobę. W drugiej klasie cena wzrasta już dziesięciokrotnie (co w sumie wciąż jest dość tanio), ale przynajmniej jest w niej klimatyzacja i rezerwacja miejsc - tak wracaliśmy potem do Bangkoku. W drodze do Ayutthayi jedyną klimatyzacją jest jednak otwarte okno, a miejsce masz takie, jakie sobie zajmiesz. Wsiadając na kolejnych stacjach, najpewniej stojące. Na brudnym i głośnym peronie postałyśmy dość długo, zanim w końcu podstawiono pociąg, który wcale jeszcze nie zamierzał ruszać. Punktualność tajlandzkich kolei przypomina mi nasze stare, dobre PKP - 1,5 godz. opóźnienia na stacji początkowej? No problem ;). Z okien pociągu mogłyśmy jednak poobserwować trochę prawdziwej Tajlandii, nie tylko te turystyczne miejsca, które odwiedzałyśmy na co dzień.
Byłam nieco podirytowana tym opóźnieniem na starcie - miałyśmy zaledwie jeden dzień na zwiedzenie Ayutthayi, a tu już 1,5 godziny w plecy... Ale nie było sensu się denerwować, bo to był tylko początek sytuacji pt. chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swoich planach... Zatem nasza kartka ze spisanymi świątyniami do zwiedzania została w hotelu. Choć na dworcu w Ayutthayi dostałyśmy mapkę z pozaznaczanymi na niej ruinami, to nie było szans, by z pamięci odtworzyć to, co chciałyśmy zwiedzać. Wszystkie nazwy świątyń - a było ich kilkadziesiąt - brzmiały zarazem obco i znajomo. Obco, bo wszystkie zaczynały się od Wat, a potem następowała zbitka różnych sylab, które nic nam nie mówiły. Znajomo, bo o większości przecież wcześniej czytałyśmy. Tylko która była która? Trzeba było znów usiąść gdzieś z mapką i wujkiem Google... Zaczęłyśmy się rozglądać po miasteczku i okazało się, że dużym wyzwaniem będzie choćby samo znalezienie miejsca spełniającego dwa warunki: posiadającego wi-fi i serwującego śniadanie. Bo skoro już musiałyśmy gdzieś usiąść i wszystko ogarniać od nowa, to niech chociaż jeść dadzą ;). Sporo się nachodziłyśmy, zanim znalazłyśmy takie miejsce... i okazało się, że otworzą je dopiero za pół godziny. Usiadłyśmy u nich na tarasie i przynajmniej podłączyłyśmy się do internetu, a kelner i tak wpuścił nas wcześniej. Jednak szukanie jakiejś kawiarni, potem czekanie na jedzenie, planowanie zwiedzania od nowa - to wszystko też zajęło sporo czasu. Wyszłyśmy z hotelu przed śniadaniem, by wcześnie zacząć zwiedzanie, a tu już dawno minęło południe, zanim w końcu mogłyśmy zwiedzać. Chociaż trochę udało się nadrobić przez to, że jeden z kompleksów był odnawiany, więc zamknięto go dla turystów i musiałyśmy go sobie odpuścić...
Zaczęłyśmy zwiedzanie od niewielkiego terenu dawnej świątyni Wat Chaiyaphum - w gruncie rzeczy nawet jej nie miałyśmy w planach, ale skoro już była po drodze... Postawiona przed wejściem tablica informuje, że o świątyni niewiele wiadomo - nawet kiedy powstała; wspomniano jedynie, że znaleziono wzmianki o niej służącej jako baza wojskowa w 1424 roku. Poza resztkami ruin z Wat Chaiyaphum zachowała się jedynie niedużych rozmiarów czedi (tajskie określenie na stożkową, buddyjską budowlę sakralną, szerzej znaną jako stupa).
Niemal w samym sercu Ayutthayi znajduje się najbardziej znana z miejscowych świątyń - Wat Maha That. Obejmuje ona niemały teren, na który warto przeznaczyć trochę czasu - wstęp kosztuje 50 bahtów (5,35 zł). Budowę tej królewskiej świątyni rozpoczęto w 1374 roku i choć na przestrzeni wieków uległa zniszczeniu, władcy Tajlandii dbali o jej odbudowę. Wat Maha That przetrwała do 1767 roku - to wtedy Birmańczycy najechali na Ayutthayę i zrównali miasto z ziemią, rabując wszystkie skarby i pozostawiając dawną tajską stolicę w ruinie, która dziś tak przyciąga turystów.
Podczas najazdu na Ayutthayę, Birmańczycy zniszczyli również znajdujące się tam posągi Buddy. Pozbawiano je głów i odrąbywano ramiona. W efekcie wzdłuż murów świątyni możemy znaleźć ustawione dziesiątki takich bezgłowych posągów... Jednak to nie te posągi przyciągają największą uwagę turystów, ale sama odrąbana od jednego z nich głowa, która utknęła w korzeniach drzewa. Ten widok stał się niemal symbolem Ayutthayi, a do oplecionej korzeniami głowy Buddy ustawiają się aż kolejki. W końcu być w Ayutthayi i nie mieć zdjęcia z tą głową, to jak w Ayuthhayi nie być, czyż nie? ;)
Ze względu na dość duży obszar, który zajmuje Wat Maha That, można mieć wrażenie, że jesteśmy gdzieś z dala od cywilizacji. W końcu gdzie się nie obejrzymy, tam tylko ruiny i ruiny, czedi i posągi... A przecież Ayutthaya to miasto! I to miasto, które rozwinęło się tuż przy świątyniach - tak, że w wielu przypadkach trzeba się trochę nagimnastykować, by na zdjęciach nie było widać współczesnych budynków wychylających się znad ruin. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło - chyba wyobrażałam sobie bardziej coś w stylu całej dawnej stolicy zamienionej w ruiny, położonej gdzieś na obrzeżach nowego miasta. A tymczasem Tajlandczycy wokół dawnych świątyń poprowadzili asfaltowe drogi, pobudowali domy i sklepy. Nowe współistnieje tu obok starego, czasem współgra, a czasem się gryzie... ;)
A skoro już wszędzie są normalne ulice, to można ułatwić sobie poruszanie się po mieście. Za 50 bahtów (5,35 zł) można wypożyczyć na cały dzień rower - trzeba tylko pamiętać, by mieć jakiś dokument i dać go w zastaw. Świątynie są porozrzucane w odległości kilku minut jazdy rowerem od siebie - nieco za dużo, by za każdym razem chodzić pieszo, ale na rower jest wręcz idealnie ;). Trzeba tylko się przełamać do jazdy wśród tajskich piratów drogowych po złej stronie ulicy (w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny). Trochę błądząc i szukając wejścia do jednej ze świątyń, trafiłyśmy też do miejsca, gdzie można było skorzystać z przejażdżki na słoniach. Nie skorzystałyśmy ;).
A świątynia, której tak bezskutecznie na początku szukałyśmy, to Wat Phra Si Sanphet. Za czasów świetności miasta była to podobno największa i najpiękniejsza ze świątyń - nic zatem dziwnego, że byłyśmy ciekawe, co z niej przetrwało do dnia dzisiejszego. Centrum terenu świątynnego stanowią trzy ogromne czedi, przy których przypadkowo natrafiamy na Polaka - facet usłyszał, że rozmawiamy ze sobą po polsku i w tym samym języku zaoferował się, że może nam zrobić zdjęcie razem. I jak to zazwyczaj bywa, gdy ktoś obcy próbuje robić ci zdjęcia twoim aparatem, pół czedi jest naturalnie ucięte, ale za to widać całą ziemię w okolicy fotografa... Kto by się tam bawił w jakieś kadrowanie? ;)
Po najeździe Birmańczyków w 1767 roku cała ta okolica musiała wyglądać znacznie gorzej - w końcu resztki burzonych świątyń oddano na pastwę płomieni. Jednak w 1956 roku podjęto decyzję, by rozpocząć proces rekonstrukcji Wat Phra Si Sanphet. Oczywiście nie całego kompleksu świątynnego, ale odbudowano chociaż zniszczone czedi. Obok postawiono też niewielką, współczesną świątynię.
Ostatnia świątynia, do której zawitałyśmy położona była bardzo na uboczu - kilkanaście minut spacerem od dworca centralnego. To Wat Kudi Dao, w której zakochałyśmy się niemal natychmiast, choć splendorem nie dorównuje poprzednim. A co było w niej takiego zachwycającego? Cóż, przede wszystkim pustki. W głównych świątyniach Ayutthayi wręcz roiło się od turystów, a w Wat Kudi Dao byłyśmy same. Mogłyśmy chodzić po ruinach, zaglądać wszędzie w spokoju, robić zdjęcia bez tłumów wciskających się w kadr. Jeśli kiedyś zajrzycie do dawnej tajskiej stolicy, odwiedźcie też któreś z mniejszych świątyń na uboczu - zwiedza się je kompletnie inaczej niż te główne z pierwszych stron przewodników... :)
Na dworzec wróciłyśmy o zachodzie słońca, by powoli się zbierać do Bangkoku. Nie wiem, z jakiej okazji, ale nagle nad głowami rozbrzmiał nam hymn państwowy, a wszyscy pasażerowie poderwali się i stanęli na baczność... Niesamowita atmosfera na zakończenie niesamowitego wyjazdu ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze