Advertisement

Main Ad

Ta Szwecja to jest jakaś inna

W sierpniu miną trzy lata, odkąd przeprowadziłam się do Szwecji. Niby niedużo, do tego zleciało bardzo szybko, a jednak sporo rzeczy się dla mnie zmieniło. W tym także moje spojrzenie na Szwecję, o czym dziś Wam opowiem w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie: Jak zmieniło się moje postrzeganie kraju emigracji? Bo wiecie, wyjeżdżając do Sztokholmu, byłam święcie przekonana, że wiem, na co się piszę i czego się spodziewać. Wcześniej studiowałam pół roku w Malmö, a w międzyczasie mój ex załapał się na doktorat w Umeå. W związku z tym między studiami a pracą w Szwecji, zawitałam do tego kraju jeszcze jakieś osiem razy. Do przeprowadzki przygotowywałam się ponad rok, bo mniej więcej tyle czasu zajęło mi znalezienie pracy w Sztokholmie z Polski. Dlatego też wysiadając z samolotu, miałam w głowie swój własny pogląd na Szwecję. A życie jak to życie, poglądy zweryfikowało ;).
Po Malmö nie byłam zbyt pozytywnie nastawiona do Szwecji, choć sam Erasmus był jednym z najlepszych okresów w moim życiu. Jednak większość pozytywnych wspomnień była związana z poznanymi tam ludźmi, którzy - tak jak ja - byli tymczasowymi studentami z różnych krajów. Kiedy zawitałam do Malmö po jakimś czasie, gdy ich tam już nie było, miasto straciło dla mnie cały swój urok. I kiedy się w końcu spakowałam, by dołączyć do mojego ex w Szwecji, w głowie kiełkował mi plan, że to będzie tylko na krótko, a potem się znajdzie jakiś fajniejszy kraj do życia... ;)
Z Malmö nie pamiętałam zbyt wielu Szwedów, bo wszędzie byłam otoczona obcokrajowcami - na studiach, w sklepach, w knajpkach z tanim jedzeniem. W naszym akademiku było trochę Szwedów, którzy wprawdzie chętnie dołączali do naszych imprez, ale z nikim się nie chcieli integrować w pozostałych sytuacjach. Wychodzili z założenia, że obcy studenci zmieniają się co pół roku i nie warto sobie nimi zawracać głowy. Podobne odczucia miałam odnośnie wykładowców na uczelniach - nie przeszkadzajcie i nie zawracajcie głowy. Byli do przesłodzenia mili, dopóki się czegoś od nich nie chciało - wtedy potrafili znaleźć milion wymówek, dlaczego akurat obcym studentom nie można pomóc. Chyba najlepszym podsumowaniem takich sytuacji był nasz kurs szwedzkiego, prowadzony w Malmö nie tylko dla studentów miejscowej uczelni, ale też dla tych kilku osób, którzy mieli potem studiować na innych południowych uniwersytetach. Na kursie była dwójka znajomych, co z początkiem września miała rozpocząć studia w Karlskronie. Zaliczyli cały kurs, zdali egzaminy, uczestniczyli we wszystkich integracyjnych projektach i ostatniego dnia mieli wyjechać do Karlskrony - wszystko załatwione i ustalone. I uczelnia na ten dzień zorganizowała fikę z odebraniem dyplomów, jak to ładnie nazwali. Po prostu każdemu dawano wydrukowaną karteczkę A4, że się uczestniczyło w tym kursie. Znajomi skierowali się do Szwedów odpowiedzialnych za kurs i wymianę międzynarodową, by poprosić o tę kartkę dzień przed albo dosłać ją pocztą, bo Kalskrona, bo muszą wyjechać dzień przed i nie mogą uczestniczyć w fice. Zrobiła się z tego afera na maksa, bo co oni sobie myślą, że będą traktowani inaczej? Że jeśli nie przyjdą tego dnia do stołówki, to nie zaliczą całego kursu językowego. Że nikogo nie obchodzi, że mają się wyprowadzić z akademika dzień przed i mają wszystko do ogarnięcia w Karlskronie. W efekcie znajomi zostali zmuszeni do zostania dodatkowego dnia w Malmö w bardzo nieprzyjemnej atmosferze. Całą grupą trzymaliśmy się potem prostej zasady: o nic Szwedów nie proś, bo nie tylko nie pomogą, ale znajdą sposób, by uprzykrzyć ci życie, najchętniej w myśl jakichś dziwnych reguł i zasad. I z tą samą myślą wyjeżdżałam też potem do Sztokholmu - że pewnie przyjdzie mi się znów otaczać obcokrajowcami, a Szwedzi... no cóż ;). Najbardziej mnie przerażała perspektywa załatwiania wszystkich formalności. Podatki, nie podatki, gdzie przyjdzie mi się pewnie zderzyć ze Szwedami w urzędach i ich podejściem w stylu przykro mi, regulamin mówi, że nie mogę ci pomóc, do widzenia, o którym też tak wiele słyszałam.
No i ta pogoda! I nie to nawet, że jestem osobą wybitnie ciepłolubną. Fakt, że najlepiej się czuję przy 25-30 stopniach, ale powyżej tych 30 już się męczę, więc wariackie upały też nie są dla mnie. Ale prawdziwą zimę też lubię, nie mam nic przeciwko śniegowi do kolan i -15 stopniom na termometrze... o ile wszystko jest w swoim czasie. Niech będzie ciepłe lato, złota jesień, biała zima i pachnąca kwiatami wiosna. Mój pobyt w Malmö nałożył się akurat na jedną z najgorszych zim w ciągu ładnych paru lat - jak zasypało w połowie listopada, to do lutego była masakra. Zaspy do kolan, odwoływane samoloty, pociągi (na jakiś czas w ogóle zamknęli dworzec), niefunkcjonująca komunikacja miejska. No paraliż. Choć na początku ta pogoda mnie zachwyciła, szybko miałam dość zimna i śniegu. A że potem jeszcze trochę latałam do Umeå, gdzie śnieg w kwietniu i w maju był na porządku dziennym, czułam się, jakbym emigrowała gdzieś na Syberię... Co więcej, na wariacko drogą Syberię!
Dziś, po trzech latach, mogę stwierdzić, że ze Szwedami to nie jest taka prosta sprawa ;). Jeszcze przez rok z hakiem po przeprowadzce mój stosunek do nich był podobny do tego z czasów Malmö. Że nikt się nie będzie ze mną integrował, wiedząc, że jestem tu na krótko i nie mówię w ich języku. Szkoda czasu. Że mogę liczyć tylko na siebie, ewentualnie na znajomych imigrantów, bo Szwed to nawet ze ściągnięciem ciężkiej rzeczy z wysokiej półki nie pomoże, co tu mówić o większych sprawach. Moje podejście zaczęło się zmieniać, gdy rozstałam się z Kolumbijczykiem, dostałam umowę na czas nieokreślony i zaczęłam się uczyć szwedzkiego. Bo to Szwedzi mnie wtedy wspierali, pomagali, rozmawiali - na spokojnie, nienatarczywie. Nie wiem nawet, kiedy się zaczęły te pytania w stylu "czy czegoś nie potrzebujesz?" czy "masz ochotę na fikę?". Dziś mam wokół siebie kilka osób, którym mogę kompletnie zaufać i którzy na każdym kroku mi udowadniają, że stereotypowy Svensson to tylko maska, którą zakładają przed obcymi. Czasem zdjęcie jej zajmuje kilka dni, czasem i ponad rok - zależy od osoby i wielu innych czynników. Ale już wiem, że nawet w Szwecji reguły są po to, by je łamać, tylko trzeba to robić umiejętnie - nie tak bezpośrednio, jak to ma czasem  miejsce w Polsce, ale nieraz powoli, naokoło. Szwedzi też potrafią kombinować na różne sposoby, tylko po prostu uważają, że nie wypada się tym chwalić. Da się załatwić wiele rzeczy, o których pani w urzędzie mówi, że się nie da. Kiedy odbijam się od jakichś drzwi, po prostu pytam znajomych Szwedów, jak rozwiązaliby taką kwestię sami, a potem postępuję w ten sam sposób (nierzadko z ich pomocą przy tłumaczeniu). I jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się nie załatwić tego, czego chciałam. Nawet z tymi podatkami okazało się to łatwiejsze niż myślałam, bo rozliczam się za pośrednictwem smsa lub internetu i zajmuje to dosłownie chwilę. Zresztą tak dużo formalności da się załatwić bez stawiania się w urzędzie i jakiegokolwiek kontaktu międzyludzkiego, że nie sposób nie lubić tej wygody.
Z pogodą i cenami to też różnie bywa. O ile na początku koszty życia w Szwecji mnie dobijały, bo polskie oszczędności szybko topniały, a pensja na kolana nie powalała, to z czasem nauczyłam się na to patrzeć w inny sposób. Owszem, Szwecja jest droga, ale zarabiam w koronach i wydaję w koronach - ot, równowaga ;). Często jadam na mieście, bo w porze lunchu większość restauracji proponuje dania w cenie nieodbiegającej za bardzo od tego, co oferuje stołówka firmowa. Za 90 koron (38,50 zł) można dostać dobry lunch w centrum Sztokholmu i przy szwedzkich zarobkach ta cena naprawdę zniechęca do samodzielnego gotowania w domu (przynajmniej dla jednej osoby ;) ). Jednak wyjście wieczorem do baru czy klubu, to wciąż znaczny cios dla portfela - nic więc dziwnego, że tak popularne są before'y w domach i wyjście na miasto na jednego czy dwa drinki potem. Sporo produktów jest niewiele droższych niż w Polsce przy nieporównywalnie wyższych pensjach. Oczywiście, sporo jest na tyle droższych, że i tak zawsze jak jestem w Polsce, to i tak robię tam zakupy ;). Z drugiej też strony wynajem mieszkania i opłaty pochłaniają obecnie połowę mojej pensji, co mocno odczuwam. Zwłaszcza, że zdaję sobie sprawę, że zarabiam znacznie mniej niż przeciętny Szwed na takim samym stanowisku. Mając odpowiednie wykształcenie i kilka lat pracy w zawodzie, zarabiam na tyle, by móc sobie w miarę spokojnie żyć i dość często podróżować tanim kosztem. Wciąż, po 3 latach w Szwecji, kredyt na mieszkanie, samochód czy założenie rodziny (gdybym chciała... ;P ) są zdecydowanie poza moim zasięgiem finansowym. I zawsze chce mi się śmiać, gdy słyszę o tym, że w Skandynawii to pieniądze na ziemi leżą niemalże ;).
A odkąd mieszkam w Sztokholmie, takiej białej zimy jak wtedy w Malmö jeszcze nie widziałam. Miałam za to listopad z zaledwie kilkoma godzinami słońca w całym miesiącu i lipiec z kilkunastoma stopniami i deszczem. Nie przepadam za sztokholmską pogodą, jej nieprzewidywalnością, brakiem równowagi. Ale zdecydowanie nie jest tak zimno, jak sobie co niektórzy Szwecję wyobrażają. Swego czasu popełniłam na blogu wpis o tych pogodowych stereotypach w Szwecji, zajrzyjcie tutaj! :)
Ale żeby nie było - nie wyjeżdżałam do Szwecji nastawiona na samo złe ;). W końcu wszyscy tak bardzo chwalą to szwedzkie ogarnięcie... Myślałam, że wreszcie wyląduję w kraju, gdzie równouprawnienie nie jest tematem do żartów, że w końcu zorganizuję sobie work-life balance, wychodząc z pracy o 17. A jak nie daj Boże coś się stanie, to szwedzka służba zdrowia stanie na wysokości zadania. Serio, wierzyłam w to wszystko, bo tyle dobrego się o tej Skandynawii słyszy... I coś Wam powiem - już w to wszystko nie wierzę ;).
Zacznijmy może od tego równouprawnienia w pracy. Cóż, choć Szwecja bardzo się stara, to kobiety nie zarabiają jeszcze tutaj tyle, co mężczyźni, a szklany sufit - chociaż zdecydowanie mniejszy niż gdzie indziej - to nadal istnieje. Kobiety wciąż muszą więcej udowadniać, a jeśli przy tym nie są Szwedkami... Jak już wspomniałam wyżej, daleko mi do szwedzkich zarobków na moim stanowisku. Można by powiedzieć, że to przez brak znajomości szwedzkiego, ale nie oszukujmy się, pracuję w międzynarodowej firmie, po angielsku. Po prostu zagranicznym stażystom, nieważne, czy to finanse, programowanie czy marketing, oferuje się pensję taką samą jak sprzątaczom - z tym, że wymagania startowe są oczywiście znacznie większe. A potem jest tylko "podwyżka nie może być za jednym razem wyższa niż X %", a X % od niewielkiej kwoty cudów nie czyni. W efekcie, gdy dostałam drugą z rzędu podwyżkę i stałą umowę, znajomy Szwed w moim wieku rzucił: "To teraz pracujesz za stawkę, za jaką ja robiłem praktyki na studiach. Teraz za te pieniądze nie chciałoby mi się wychodzić z domu." Pewnie udałoby mi się więcej wyszarpać, zmieniając pracę, ale cóż poradzić - ja swoją pracę lubię, nawet ze świadomością, że o sprawiedliwych zarobkach mogę tylko pomarzyć. Tak samo ten work-life balance wywołuje u mnie tylko pusty śmiech. Teraz mam w końcu szefa, który kładzie nacisk na zachowanie równowagi i jeśli pracuję po nocach, w weekendy czy święta, to sam wręcz zabrania przychodzenia do pracy w innym okresie. "Masz odpocząć!". Ale był taki okres, że wychodząc w piątek z pracy o 23, słyszałam od managera: "widzimy się w biurze jutro o 8!" i nie miałam nic do gadania. Mam zadaniowy tryb pracy, mam zrobić, co jest do zrobienia. A jeśli roboty jest tyle, że nie wyrabiam się pracując po 13 godzin dziennie, to znaczy, że trzeba pracować w weekendy, a nie że potrzeba więcej pracowników, prawda? ;) W końcu ktoś jednak poszedł po rozum do głowy i zatrudniono nowe osoby, ale miałam tu takie miesiące, gdy właściwie żyłam tylko pracą. Okresy, gdy w domu tylko brałam prysznic i spałam. I nie, nie dlatego, że jestem obcokrajowcem, którego można wykorzystywać, bo pewnie takie głosy się też podniosą. Szwedzi siedzieli równo z nami. Ci, którzy musieli wyjść z pracy o 16, by odebrać dzieci z przedszkoli, logowali się ponownie o 21, gdy dzieci poszły spać, i siedzieli do 3 nad ranem. Teraz pracuję w końcu w dobrze zorganizowanym teamie. Robimy nadgodziny i weekendy, gdy jest  budżet czy zamknięcie miesiąca, ale odbieramy je w spokojniejszym okresie. Udało mi się osiągnąć ten work-life balance, ale wiem, że wszystko tu zależy głównie od bezpośredniego przełożonego. Zapiernicz w szwedzkich korporacjach potrafi się niewiele różnić od tego polskiego, niestety.
Szwedzka służba zdrowia to już w ogóle odmienna historia. Ktoś mi kiedyś wspomniał, że jeśli umierasz, szwedzcy lekarze staną na wysokości zadania, by ci pomóc, ale jeśli nie umierasz, to weź paracetamol i nie zawracaj im głowy. Miałam już nieprzyjemność kilkukrotnego zetknięcia się z tutejszą służbą zdrowia i nauczyło mnie to jednego: przylatując do Polski umawiam się prywatnie do naszych lekarzy. Zazwyczaj kosztuje mnie to tyle samo, co publiczny lekarz w Szwecji, a przynajmniej mam pewność, że prywatnie się mną lepiej zajmą. Poruszałam ten temat już kilkakrotnie na blogu, więc jeśli jesteście ciekawi szczegółów, polecam zwłaszcza wpisy: Czy szwedzka służba zdrowia ma powód do wstydu? oraz No i się tu pochorowałam...
I tak sobie myślę, że ta Szwecja to jest po prostu jakaś inna. Inna od wyobrażeń i stereotypów. Inna od tego, czego się po niej spodziewałam. Ale mimo wszystko mieszkam tu już znacznie dłużej niż początkowo planowałam, więc mimo wszystko nie jest chyba taka zła ;). I jeśli jesteście ciekawi, jak zmienił się sposób patrzenia na Szwecję u innych klubowiczek, zajrzyjcie do Karoliny i Agnieszki. Nie będzie tam słodzenia i idealizowania tego pięknego kraju, ale raczej odrobina trzeźwego spojrzenia. Bo prędzej czy później zawsze przyjdzie zderzenie z rzeczywistością ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze