Advertisement

Main Ad

Byłam w raju! San Blas

Kojarzycie pewnie te pocztówkowe obrazki z Karaibów - biały piasek, błękitna woda, zielone palmy. Nic, tylko Photoshop. Nic przecież nie może wyglądać tak idealnie. No i nie od dziś wiadomo, że foldery z biur podróży kłamią, są tak podrasowane, by zachęcić turystów do zapłacenia każdej kwoty za wymarzone wakacje. A skoro to wszystko wiadomo, to dlaczego po wyjściu z łódki nie mogłam przestać się zachwycać?
San Blas to archipelag składający się z 378 wysp, położony na Morzu Karaibskim. Należą one do Panamy, jednak mają status autonomiczny jako część terenów Kuna Yala. Większość turystów zahacza o San Blas w podróży z Panamy do Kolumbii (albo w drugą stronę) - pomiędzy krajami znajduje się nieprzejezdny przesmyk Darien, dżungla uniemożliwiająca jakiekolwiek lądowe połączenie. Dlatego też ci, którzy chcą przedostać się z jednego kraju do drugiego i nie płacić milionów monet za samolot, mogą zawsze wybrać drogę morską. I sporo łodzi zatrzymuje się właśnie na jednej z wysepek San Blas. 
Jednak ja między Panamą a Bogotą akurat leciałam, więc przyjemność podróży morskiej mnie nie spotkała. A koleżanka zachwalała San Blas tak bardzo, że wiedziałam, że nie mogę sobie takiego wypadu odpuścić. Problem w tym, że zatrzymałam się w Panama City, które znajduje się nad Pacyfikiem, a nie nad Morzem Karaibskim...
Oczywiście, nie był to problem nie do rozwiązania, ale trzeba było wziąć pod uwagę jeszcze ten drobny szczegół, że najpierw trzeba przejechać całą Panamę wszerz, żeby się jakoś dostać do wybrzeża. Na szczęście nie jest to też nie wiadomo jak szeroki kraj, więc wszystko da się zrobić. Biorąc pod uwagę koszty wypadu, a także swoje zdrowie, koleżanka nie zdecydowała się mi towarzyszyć, więc na San Blas pojechałam sama. Ceny jednodniowych wypadów zorganizowanych z Panama City były z kosmosu, z kolei z moim dość słabym hiszpańskim trochę się obawiałam ogarniania wszystkiego zupełnie na własną rękę. Niby umiem się dogadać, ale tak jakoś wolałam nie wystawiać swoich zdolności językowych na próbę w sytuacjach kryzysowych ;). Dlatego wybór padł na opcję pół-zorganizowaną ;).
Po 5 rano wyszłam przed blok koleżanki, zgodnie z umową czekając na kierowcę. Nie do końca chyba oficjalna usługa przewozowa - ot, prywatnym samochodem można się zabrać z Panama City na wybrzeże Morza Karaibskiego, skąd odpływają łódki na archipelag. Namiary na kierowcę dostaję od znajomego koleżanki, który sam z tej opcji kiedyś korzystał i twierdził, że wychodzi znacznie taniej niż z wycieczką zorganizowaną. Mimo to, przejazd samochodem (wypełnionym po brzegi, bo przecież jednej osoby się wieźć nie opłaca) w tę i z powrotem kosztuje 50 dolarów (192 zł)... i jest to dopiero początek wydatków.
Gdy zbliżamy się do terenów autonomicznych, czeka nas kontrola paszportowa. Wjazd na terytorium Kuna Yala kosztuje kolejne 20 dolarów (77 zł) od osoby, wszystkie formalności załatwia się od ręki i po chwili jedziemy dalej, zbliżając się coraz bardziej do wybrzeża. W końcu po jakichś trzech godzinach jazdy docieramy na miejsce, a ja wychodzę z samochodu półprzytomna po porannej pobudce i masakrycznej podróży.
Niby miał to być wyjazd niezorganizowany, ale z miejscowymi tak się po prostu nie da. Oni już wiedzieli, że przyjechałam sama i że będę wracała tego samego popołudnia samochodem, którym przyjechałam. I w gruncie rzeczy to wystarczyło. Ledwie wysiadłam z auta, a już ktoś mnie pociągnął za rękę i zaczął szybko tłumaczyć po hiszpańsku, że łódki zaraz odpływają. Zaprowadził mnie (dosłownie, wciąż ciągnąc za rękę ;) ) do niewielkiego biura, gdzie spisali dane z mojego paszportu, pobrali 1 dolara - w sumie nie mam pojęcia, za co - i znów poprowadzili nad wybrzeże. Z grupą kilku innych turystów wsiadłam do niewielkiej łódki, która już po chwili pospieszyła w kierunku widocznych w oddali wysepek.
Łódka przybija do brzegu jednej z wysepek, a ja właściwie od początku nie wiem, co powiedzieć. Nie wyobrażałam sobie nawet, że cokolwiek może mieć tak intensywny odcień niebieskiego. Nawet przez okulary przeciwsłoneczne błękit morza i nieba jest powalający. Na niewielkiej wyspie nie ma zbyt wielu osób, więc bez problemu znajduję cały kawałek plaży tylko dla siebie. Chowam plecak w cieniu palmy, zrzucam sukienkę i zbliżam się do wody, wciąż nie wierząc w to, co widzę wokół siebie.
Woda jest przezroczysta i niesamowicie ciepła. Nie pamiętam, by kiedykolwiek wcześniej zdarzyło mi się zanurzyć od razu w morzu bez uczucia chłodu. Jest może 9 rano, a słońce przypieka już na tyle, że po wyjściu z wody natychmiast chowam się do cienia. Po jakimś czasie zgaduję się też z siedzącą nieopodal parą szwajcarsko-gwatemalską i to oni mają oko na mój plecak, gdy ja z aparatem w ręku robię obchód wysepki.
Na wyspie znajduje się kilka niewielkich chatek pozbawionych drzwi i okien. Ich wyposażenie jest banalnie proste - wąskie łóżka i małe stoliki, dla tych, którzy (za odpowiednią opłatą, oczywiście) chcieliby zostać w raju na dłużej niż jeden dzień. Gdzieniegdzie między palmami rozstawiono też namioty i rozwieszono hamaki. Gdyby nie to, że był to mój przedostatni dzień w Panamie i chciałam jeszcze spędzić trochę czasu z koleżanką, bez wahania zostałabym tam na dłużej :)
W okolicy południa mieliśmy się zebrać przy łódkach na lunch. Biorąc pod uwagę, że na wysepce znajdowała się niewielka knajpka, spodziewałam się, że zjemy właśnie tam. Okazało się jednak, iż plan jest nieco inny ;). Kapitan łódki kazał nam zabrać wszystkie swoje rzeczy, pożegnać się z wyspą i wsiąść na pokład, a po chwili odbiliśmy już od brzegu.
Wylądowaliśmy na kolejnej wysepce, jeszcze mniejszej od poprzedniej. Usiedliśmy przy jednym ze stolików pod chyba jedynym w miarę solidnym dachem w okolicy ;). To była właśnie miejscowa restauracja. Mieliśmy do wyboru kurczaka albo rybę z warzywami, a do picia wodę albo colę. Gdy na zapleczu przyrządzano lunch, poszłam znów na wybrzeże, przyjrzeć się homarom (bo to chyba homary, nie? ;) ).
Gdy zjedliśmy i chwilę odpoczęliśmy, kapitan stwierdził, że teraz czas na basen. Przez chwilę zwątpiłam w swój hiszpański i tylko powtórzyłam za kapitanem: piscina? Jesteśmy na Karaibach, otoczeni przepiękną, czystą i ciepłą wodą, a oni coś mówią o basenie? Facet zaśmiał się, widząc moją minę, ale powiedział, że więcej wyjaśni później. Znów wsiedliśmy do łódki i odbiliśmy od brzegu. Po paru minutach kapitan wskazał jakiś punkt na wodzie, gdzie jej dużo jaśniejszy odcień wskazywał na płyciznę. Okazało się, że basenem nazywają obszar płytkiej wody z dala od lądu, gdzie co jakiś czas zatrzymywały się łódki z turystami. My także tam wyskoczyliśmy - woda sięgała mi ledwo powyżej pasa, ale nie była już tak ciepła jak przy brzegu. Mimo wszystko natychmiast zanurzyłam się po samą szyję, bo słońce paliło niemiłosiernie. Kapitan odpłynął kawałek dalej, ale wrócił po chwili niosąc w dłoniach (naturalnie pod wodą) rozgwiazdę, którą każdy z nas mógł na chwilę wziąć do ręki. Była bardzo chropowata, ale na swój sposób piękna :). W basenie spędziliśmy może z pół godziny, zanim polecono nam zbierać się z powrotem.
Zanim jeszcze to wszystko dobiegło do końca, zawitaliśmy na ostatnią wysepkę. Nie mieliśmy tam już za dużo czasu na kąpiel czy opalanie (zresztą, unikałam opalania się jak tylko mogłam, a ramiona i plecy spaliłam tak, że podróż powrotna była baaaardzo bolesna). Przebrałam się z powrotem w sukienkę i rozejrzałam po wyspie. Jak większość, była zamieszkana przez Indian Kuna (no i turystów ;) ), którzy rozkręcili tam także handel ręcznie robionymi pamiątkami. Wszędzie rozwieszono ubrania i tkaniny w charakterystyczne wzory, a Indianki przykucnęły w cieniu, gotowe do podawania wariackich cen ;).
Do brzegu dopłynęliśmy z powrotem ok. 16 i kierowcy już czekali, by odwieźć turystów z powrotem do Panama City. Najpierw musiałam się jeszcze rozliczyć z kapitanem za łódkę i obiad, ale to potrwało tylko chwilę i już z powrotem siedziałam w samochodzie. Podróż powrotna minęła mi nie wiadomo kiedy, bo zmęczona poranną pobudką i całym dniem w upale zasnęłam niemal natychmiastowo. Dopiero, gdy przedzieraliśmy się przez korki w Panama City, zapytałam o coś kierowcę.
- Ty mówisz po hiszpańsku?!
- Nie wiem, czy to można nazwać mówieniem, ale tak, coś tam mówię - odpowiedziałam ze śmiechem.
- Kolega, co cię rano wiózł, mówił, że nic nie rozumiesz, więc się nie odzywałem, bo ja nie znam angielskiego. Gdybym wiedział, że mówisz po hiszpańsku, całą drogę bym z tobą gadał!
Może to i dobrze, że dał mi się trochę wyspać w takim razie ;). Poprzedni kierowca mruknął coś do mnie tylko, gdy wsiadałam do samochodu i faktycznie tego nie zrozumiałam - a potem już się do mnie nie odzywał. No i wyszło na to, że nie rozumiem nic ;). W panamskich korkach i tak staliśmy ponad godzinę, więc sobie jeszcze z panem porozmawiałam, zanim odwiózł mnie pod blok koleżanki i życzył bezpiecznej podroży z powrotem do Europy.
Większość zorganizowanych wyjazdów z Panama City do San Blas kosztowała ok. 150 dolarów (575 zł) za jeden dzień. Za dodatkową opłatą można było wypożyczyć też sprzęt do snorkelingu - chyba tylko tego najbardziej żałowałam, bo przy przezroczystej wodzie i rafie pod nogami, obserwowanie dna musiałoby być niesamowite. Moja pół-zorganizowana metoda pozwoliła mi jednak oszczędzić prawie 40$, bo koszty rozłożyły się następująco:
- 50$ (192 zł) - samochód Panama City - San Blas - Panama City,
- 20$ (77 zł) - opłata wjazdowa przy przekraczaniu granicy terytorium Indian Kuna,
- 34 $ (130 zł) - kursy łódką pomiędzy wyspami,
- 8$ (31 zł) - lunch i napój.
112 dolarów za wizytę w raju... zdecydowanie warto! ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze