Advertisement

Main Ad

W panamskim skansenie

Jest środowe przedpołudnie, gdzieś koło godziny 11, gdy dojeżdżamy na parking u stóp Cerro Ancón. W planach mamy wejście na szczyt tego niewielkiego, bo liczącego sobie zaledwie 199 m n.p.m., wzgórza. Mimo że nie powinno nam to zabrać za wiele czasu, przygotowujemy się jak na wojnę ;). Wygodne buty. Zapas wody. I oczywiście krem do opalania ;).

Przecież to tylko niewielkie wzniesienie, można by pomyśleć. Dodatkowo idzie się wcale nie stromą asfaltówką i prawie cały czas w cieniu, bo drzewa tworzą baldachim. Warunki wręcz idealne na letni spacer... Ale drzewa, choć nie przepuszczają palącego słońca, chronią też przed wiatrem i uniemożliwiają jakikolwiek ruch powietrza. Przy ponad 30 stopniach w cieniu to ciężkie, gorące powietrze sprawia, że męczę się jakbym wspinała się na nie wiadomo jak wysoką górę, a po plecach i twarzy pot mi spływa strumieniami. Wejście na górę zajmuje nam może z 15 minut, a na szczycie ledwo mogę złapać oddech. Jakaś część mnie cieszy się,że jednak wypad na wulkan nie wypalił - podobno tam przez dżunglę się wspina bez żadnych dróg asfaltowych i nie przez 15 minut, a przez parę godzin. Szczerze, to chyba wolę słońce i wiatr, niż ten zaduch pomiędzy drzewami...
Na szczycie wypijam naraz pół butelki wody, ale nie robię sobie przerwy na odpoczynek. Wzgórze Ancón to chyba najpopularniejszy punkt widokowy w Panama City, więc co rusz wychodzę na różne wzniesienia, by lepiej przyjrzeć się miastu. Właściwie widać stąd wszystko - Kanał i stojące w kolejce do niego statki, mosty Stulecia i Ameryk, nowoczesne centrum miasta, Causeway, Zatokę Panamską... Na dodatek na Cerro Ancón jesteśmy prawie same, spotykamy tam niewiele osób, co pozwala na spokojnie nacieszyć się widokiem :)
Nawet patrząc na wzgórze z oddali, bez problemu zobaczymy jego najbardziej charakterystyczny punkt. To ogromna (10x15 m) flaga Panamy, będąca symbolem niezależności kraju. Wywieszono ją na szczycie Cerro Ancón jesienią 1977, po podpisaniu traktatu Torrijos–Carter. Traktat ten miał ogromne znaczenie dla mieszkańców Panamy, bo w oparciu o niego przekazano krajowi z powrotem tereny wokół Kanału, będące dotąd pod opieką Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, USA Kanału tak łatwo nie oddały i Panama uzyskała pełną kontrolę nad nim dopiero w 1999 roku, co zostało zagwarantowane właśnie we wspomnianym traktacie.
U stóp wzgórza, tuż przy parkingu znajduje się wejście do Mi Pueblito - czegoś, co chyba najłatwiej porównać do miejscowego skansenu. Z tą tylko różnicą, że zamiast oryginalnych domostw, przeniesionych z różnych części kraju, tutaj mamy tylko ich przykładowe rekonstrukcje. Cały skansen został podzielony na trzy części, w oparciu o trzy główne kultury kształtujące Panamę. Pierwsza to kultura kolonialna, najlepiej widoczna w tej części kraju. Druga część skupia się na wybrzeżu karaibskim (afroantillana) i jest zdecydowanie dużo bardziej kolorowa. Najmniej, niestety, zostało już dziś z rdzennej kultury indiańskiej, ale i jej przykłady znajdziemy w Mi Pueblito. Bilet wstępu kosztuje zaledwie 3$ (12,20 zł), więc bez namysłu weszłam do środka :).
Zwiedzanie Mi Pueblito zaczynamy od wioski w stylu kolonialnym. Pośrodku znajduje się duży plac otoczony niewielkimi budynkami. Część z nich została przerobiona na budynki turystyczne, takie jak sklepy z pamiątkami. W innych możemy zobaczyć wnętrza budynków użyteczności publicznej z czasów panowania hiszpańskiego, np. kościół katolicki, gabinet burmistrza czy szkołę.
Naturalnie, możemy też zajrzeć do domostw z tamtego okresu. Tutaj wpływy europejskie są też bardzo widoczne, Jakby przyjrzeć się wyposażeniu takiego domku to zapewne niewiele się różniło od tego, jakie x lat temu mieli na wsiach nasi dziadkowie. Dopiero od zewnątrz to wszystko wyglądało znacznie bardziej egzotycznie i kolorowo niż u nas :)
Bardzo spodobała mi się też niewielka wystawa poświęcona tradycyjnym sukniom panamskim, zwanym polleras. Są one zazwyczaj robione z białego materiału (dominuje wełna i bawełna) z kolorowym wzornictwem. Oczywiście, na co dzień ciężko spotkać na ulicy kogoś noszącego taką sukienkę - polleras są strojem na specjalne okazje, niektóre kobiety zakładają je np. podczas festiwali i parad.
Z części kolonialnej przenosimy się do kolejnej - afroantillanas. To kultura czarnoskórych mieszkańców wybrzeża karaibskiego, którzy przybyli do Panamy do pracy. Nad miasteczkiem góruje drewniany budynek kościoła protestanckiego, znacznie bardziej przestronny i kolorowy niż ten katolicki z części kolonialnej.
Natychmiast zakochałam się w tych barwach :). Drewniane domy są pomalowane na intensywne kolory. Jaskrawożółty czy różowy dom? Nie ma problemu! Do tego wszystkie mają liczne zdobienia i drewniane balustrady, dodające budynkom uroku. Przykładowe wnętrze to podobno lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku.
Przy kolonialnym miasteczku oraz kolorowych domkach wprost z Karaibów, niewielka wioska indiańska wydaje się wręcz niezauważalna. Ot, kilka niewielkich chatek upchanych między palmami. W środku możemy przyjrzeć się naczyniom i narzędziom używanym przez ludność miejscową, a także zakupić coś ze sztuki ludowej. Indianki bardzo nie lubiące zdjęć (ani ich samych w ludowych strojach, ani ich rękodzieła) nie zwracają uwagi na naszą obecność. Pewnie by to się zmieniło, gdybym wyciągnęła aparat, ale stwierdziłam, że nikogo nie będę denerwować. Trochę zdjęć sztuki indiańskiej udało mi się zrobić w San Blas i będzie to w oddzielnym poście. Gdzieś, kiedyś... ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze