Advertisement

Main Ad

Z Turkish Airlines do Panamy

Właściwie to się w ogóle nie stresowałam tym wyjazdem do Panamy. Nie za bardzo było czym. Bilety kupiłam tanio, biorąc pod uwagę brak jakichkolwiek promocji, wizy nie potrzebowałam, na miejscu miałam zatrzymać się u koleżanki, która poleciła mi zostawić całe planowanie jej. Wspomniałam tylko o 2 czy 3 miejscach, które bardzo chciałam zobaczyć, a ona obiecała wziąć je pod uwagę. To miały być wakacje a nie wariackie zwiedzanie pt. zobaczyć jak najwięcej w dwa tygodnie. Nie miałam żadnego powodu, by się stresować tym wyjazdem... dopóki na kilka dni przed wylotem nie usłyszałam pytania: "A śledzisz sytuację na lotnisku w Stambule?".
Wybrałam lot z przesiadką w Stambule z jednego jedynego powodu. Po zeszłorocznych zamachach ceny poleciały mocno w dół i loty przez Turcję były nawet o kilka tysięcy koron tańsze niż przez Madryt czy Londyn. Nie uwzględniłam tylko jednego, w styczniu zdarza się, że pada śnieg, nawet w Turcji. I o ile taki śnieg może spowodowałby opóźnienie kilku samolotów w Sztokholmie, tak w Stambule... Odpaliłam stronę Turkish Airlines i przywitał mnie komunikat: "Drodzy pasażerowie, ze względu na trudne warunki pogodowe w Stambule, uprzejmie prosimy, byście zapoznali się ze statusem swojego lotu na stronie". Okay... A potem popełniłam błąd - weszłam na fanpage lotniska Ataturk oraz Turkish Airlines i zaczęłam czytać ogłoszenia i komentarze. Lotnisko niemalże zamknięte od kilku dni. Kilkaset lotów dziennie odwoływanych. Ludzie koczują na lotnisku lub w pobliskich hotelach przez parę dni i nie wiadomo, co i jak dalej. Połączenia są przekładane na następny dzień, ludzie przyjeżdżają na lotnisko, oddają bagaż, podchodzą do bramki, przy której najpierw się pojawia "lot opóźniony o X godzin", a potem "odwołany". Nikt nic nie wie, tych kilka osób przydzielonych do pomocy na stambulskim lotnisku, pomocy udzielić nie potrafi. TA na maile nie odpisuje, a na komentarze - często bardzo agresywne - na Facebooku wkleja ciągle tę samą formułkę: "Przepraszamy za niedogodności. Prosimy, zadzwoń pod numer..." - numer tak oblegany, że nikomu się chyba nie udaje dodzwonić. TA przebukowuje bilety tylko na inne loty swoich linii, nie ma możliwości polecenia żadnymi innymi, więc ludzie czekają na najbliższy wolny lot, który nie wiadomo, czy się odbędzie, bo przecież codziennie odwołują prawie wszystko...
Zaczęłam to wszystko czytać, no i wtedy zaczęłam się też stresować. Każdy dzień przybliżał mnie do wylotu, a sytuacja w Stambule się nie zmieniała. Było tylko coraz więcej i więcej wściekłych komentarzy. Pocieszał mnie jedynie fakt, że jeśli pogoda się nie poprawi, to w ogóle nie wylecę ze Sztokholmu, a to jednak znacznie lepsza perspektywa niż utknąć na tureckim lotnisku. Gadałam z koleżanką w Stambule, sprawdzałam prognozy - pogoda była coraz lepsza, ocieplało się, śnieg już od jakiegoś czasu nie padał... Ale loty dalej były odwoływane. Lotnisko było tak nieprzygotowane do zimy (która co roku zaskakuje Turcję), że chyba czekali, aż cały śnieg się sam rozpuści, żeby go nie musieli odśnieżać :P.
[ Ataturk - Lotnisko w Stambule ]
Na szczęście dodatnie temperatury robiły swoje i dzień przed moim wylotem Turkish Airlines odwołało tylko jakieś 400 lotów. To znaczy, że drugie tyle już wystartowało, a komentarze na stronie z "kiedy polecimy?" zaczęły być zastępowane przez "gdzie jest mój bagaż?". Wygląda na to, że bałagan na tureckim lotnisku zaowocował zgubieniem ogromnej ilości bagaży... Przygotowałam się więc na najgorsze, a mój bagaż podręczny zawierał wszystko, co przydałoby się podczas kilku dni koczowania na lotnisku - ciuchy na zmianę, ręcznik, kosmetyki, czytnik i tonę kabli ;).
Loty ze Sztokholmu do Stambułu odbywają się 2-3 razy dziennie, ja miałam lecieć wieczornym, więc od rana obserwowałam, co się dzieje z poprzednimi. Z zadowoleniem zobaczyłam, że wystartowały, choć z opóźnieniem. Zatem walizka w dłoń i kierunek: lotnisko. Przesiedziałam tam kilka godzin, bo byłam sporo przed czasem, a lot - naturalnie - był opóźniony. Jednak cuda się zdarzają i jakoś po 23 znalazłam się na Ataturk, mając wedle rozkładu 3 godziny do wylotu do Panamy. Oczywiście tak dobrze nie było, czekało mnie tu kolejne opóźnienie, ale byłam nastawiona na dużo gorszą sytuację, więc tylko się cieszyłam, że ominęło mnie koczowanie na lotnisku w Stambule ;).
Jeśli chodzi o sam lot i warunki zapewnione przez Turkish Airlines - byłam bardzo zadowolona. Fotele były wygodne i miałam sporo miejsca na nogi. Każdy dostawał zestaw do spania - kocyk, poduszkę, opaskę na oczy, zatyczki do uszu, nawet kapcie... no i szczoteczkę i pastę do zębów oraz balsam do ust (błogosławieństwo przy tak suchym powietrzu, jakie jest w samolotach). Bardzo spodobał mi się też uchwyt na kubek (niestety, trafiłam na wyłamany w drodze powrotnej :( ), dzięki któremu nie trzeba było rozstawiać stolika, żeby postawić przed sobą herbatę czy wino ;). A wino przydało się bardzo, bo obok mnie usiadła rodzina z trójką kilkuletnich dzieci, które najwidoczniej nie chciały spać, ale za to bardzo chciały biegać, skakać i krzyczeć. Ewentualnie płakać, gdy któreś z rodziców zabraniało czegoś z trzech powyższych. Gdy wychodziłam do toalety, mogłam mieć pewność, że jak wrócę, to mój fotel będzie zajęty, rzeczy z fotela znajdą się na podłodze (na fotelu za to znajdzie się ktoś inny) a na ekranie będzie leciała kreskówka... Na szczęście mój urok osobisty musiał działać w pełni, bo nie musiałam nic mówić, stawałam tylko przy fotelu, a wlepiały się we mnie wielkie oczy, kreskówka się wyłączała, a mój fotel magicznie pustoszał. Dzięki Bogu za wino i (bardzo głośną) muzykę klasyczną w słuchawkach, dało się jakoś dotrwać do międzylądowania w Bogocie, gdzie całe towarzystwo wysiadło.
Godziny posiłków były dopasowane do południowoamerykańskiej strefy czasowej, czyli choć wsiedliśmy do samolotu w środku nocy, to akurat była pora kolacji. Oczywiście, można było zamawiać wcześniej specjalne posiłki za pośrednictwem strony internetowej, ale ja nie jestem wybitnie wybredna i po prostu brałam, co dają ;). Jedzenie było bardzo smaczne, do niego zawsze jakieś sałatki, pieczywo i deser - można było się porządnie najeść. Nie podchodziły mi jedynie śniadania, bo w obie strony serwowali bezsmakową jajecznicę - na szczęście można było też zrobić sobie kanapkę. I mają na pokładzie przepysznie cierpki sok wiśniowy, zakochałam się ;).
[ Tocumen - główne lotnisko Panama Ciudad ]
Jeszcze na pokładzie samolotu, stewardessy rozdawały deklaracje celne do wypełnienia - przypominały mi one bardzo Karty andyjskie, które wypełniałam przed wjazdem do Ekwadoru i Kolumbii. Kilka podstawowych informacji - dane z paszportu, adres, pod którym się zatrzymam w Panamie, numer lotu, itp. Wszystko miałam uprzednio przygotowane, długopis też pod ręką, więc wsadziłam dokument w paszport i przygotowałam się do lądowania. Nie wwoziłam ze sobą żadnej większej gotówki, mój sprzęt elektryczny nie był wart 2000 $ - nie miałam czego deklarować.
Przy wyjściu z samolotu stali pierwsi kontrolerzy, sprawdzający paszporty i porównujący nazwiska z listą udostępnioną uprzednio przez linie lotnicze. Następnie podchodziło się do głównej kontroli, gdzie były dwie osobne kolejki - jedna dla obywateli i rezydentów Panamy, druga (znacznie dłuższa) dla całej reszty. Obsługiwana przez zaledwie dwie osoby... Na szczęście podeszłam jako jedna z pierwszych i już po paru minutach stanęłam przy okienku. Skanowanie paszportu, skanowanie odcisków palców (wszystkich!), zdjęcie twarzy, spisanie adresu w Panamie z deklaracji celnej, pytanie o długość pobytu... Trzy minuty i wszystko gotowe, pieczątka w paszporcie z informacją "entrada" i bienvenida a Panamá. Następnie powinien być odbiór bagażu... no właśnie, powinien. Turkish Airlines zapewniło, że dolecę do Panamy tylko z niewielkim opóźnieniem - no chyba nie oczekiwałam, że mój bagaż przyleci tym samym samolotem, prawda? Razem ze mną stoi całkiem spora grupka ludzi - wygląda na to, że dotarł bagaż nadany w Stambule i Bogocie, ale jeśli ktoś tak jak ja przesiadał się w Stambule, to cóż... walizki dalej zwiedzają Stambuł. Ustawiłam się w dłuuugiej kolejce do rejestracji zaginionego bagażu, gdzie zapewniono mnie, że walizka dotrze w ciągu 3 dni, następnym lotem. Wzięłam potwierdzenie zgłoszenia i skierowałam się do wyjścia - koleżanka już czekała na mnie od wieków, mimo że i tak przyjechała na lotnisko później, wiedząc o opóźnieniu samolotu. Naturalnie po drodze jeszcze jedna kontrola, tym razem połączona z odbiorem deklaracji i skanowaniem bagażu, ale że tego bagażu dużo nie miałam, więc poszło całkiem szybko. Koleżanka w międzyczasie obiegła połowę lotniska, zmusiła obsługę do dowiedzenia się, czy wysiadłam z samolotu, a gdybym nie zadzwoniła z pytaniem "gdzie jesteś?", to pewnie poruszyłaby nawet ochronę, by zaczęli się za mną rozglądać. Ona potrafi dopiąć swego i nikomu nie da dojść do słowa ;). Przywitała mnie w letniej sukience i sandałach, stanowiących cudowny kontrast z moim strojem, dopasowanym do szwedzkiej zimy. No dobra, kurtkę i czapkę wrzuciłam do plecaka, ale wciąż miałam na sobie ciepłe buty, jeansy i polar. A przez otwarte drzwi buchnęło gorąco tropikalnego dnia. Witamy w Panamie!
P.S. Przepraszam za jakość powyższych zdjęć, aparat był schowany i na lotniskach / w samolocie robiłam zdjęcia kalkulatorem ;). Poniższe już powinny być lepsze... :)
[ a taki widok miałam z balkonu u koleżanki... ;) ]
Pierwszego dnia koleżanka w biegu chciała iść na jakąś imprezę, ale poprosiłam o możliwość  po prostu wyspania się. Miałam za sobą słabo przespaną noc w samolocie, a moje ciało wciąż uważało, że jest 6 godzin później niż wskazywał na to zegarek. Zatrzymałyśmy się w mieszkaniu koleżanki, położonego gdzieś pomiędzy dzielnicami Los Angeles i El Cangrejo, czyli nie tak daleko od centrum Panama City. A wszelkie plany, jakie mogłybyśmy mieć na sobotni dzień musiały ustąpić kwestii priorytetowej - zakupom! Wprawdzie pożyczyłam od koleżanki kilka ubrań, ale chciałam mieć też coś swojego do czasu, gdy moja walizka podąży za mną do Panamy. Skierowałyśmy się zatem do Albrook - największego centrum handlowego obu Ameryk, a właściwie - jeśli wierzyć temu artykułowi - całego świata poza Azją (za to w samej Azji jest aż kilkanaście większych). I choć zakupów wybitnie nie znoszę, to właśnie od nich zaczęłam i na nich skończyłam pobyt w Panamie. Ceny w sieciówkach są naprawdę niskie, a wybór kolorowych strojów ogromny. Za bluzkę, sukienkę i kilka kompletów bielizny zapłaciłam 13$ (ok. 52 zł). Bo, co mnie zaciekawiło, w Panamie obowiązują dwie waluty - amerykański dolar i miejscowa balboa, przy czym 1 PAB = 1 USD. Jeśli chodzi o banknoty, funkcjonują tu tylko dolary, za to poniżej 1 dolara/balboa możemy trafić na monety z obu państw i są one równoważne. Balboa są jednak zdecydowanie ładniejsze ;). No i szczegół, do którego nie jesteśmy zbyt przyzwyczajeni u nas, a co Panama przejęła od Stanów - ceny netto. Do każdej ceny zaprezentowanej na metce czy przy produkcie trzeba doliczyć w pamięci 7% podatku.
Oprócz zakupów ubraniowych, trzeba było też zaopatrzyć lodówkę. I tutaj już szczęka opadła mi do samej ziemi, gdy zobaczyłam ceny w miejscowych supermarketach. Za niewielkie zakupy spożywcze na dwa dni i butelkę taniego wina zapłaciłyśmy ok. 45$ (182 zł) i przeciętne ceny produktów w sklepie były porównywalne do tych w Sztokholmie. Nie to, że spodziewałam się cudów - Kolumbia i Ekwador wybiły mi już z głowy przekonanie, że Ameryka Łacińska jest tania, ale szwedzkich cen się tam nie spodziewałam. Kiedy się zorientowałam, iż w większości knajpek nie dostaniemy śniadania poniżej 10$ (40 zł), a obiadu poniżej 15$ (61 zł), zaczęłam się czuć jak w Szwecji... tylko było cieplej i smaczniej ;). Pewnie dałoby się znaleźć tańsze miejsca, ale akurat na jedzeniu na wyjazdach nie lubię oszczędzać. Zwłaszcza, że chodziłam jeść z miejscowymi do knajpek, które oni nazywali "przy ograniczonym budżecie"... czyli pewnie jednak łatwiej o znalezienie droższych miejscówek niż tańszych ;).
Choć podstawowe zakupy robiłyśmy w supermarkecie, owoce kupuje się tylko na targu. Mercado Agricola Central to targ właściwie samochodowy - płaci się 25 centów (1 zł) za wjazd i przejeżdża się między straganami, robiąc zakupy z okna samochodu. My jednak zdecydowałyśmy się na chodzenie pieszo - było to znacznie szybsze rozwiązanie i pozwalało samodzielnie wybierać te owoce, które chciałyśmy. A ja do tego mogłam śmigać między straganami z aparatem - wprost uwielbiam takie miejsca!
Najbardziej spodobało mi się ogromne stoisko ze stosami ananasów. Starałam się tak robić zdjęcia, by nie przeszkadzać pracującym ludziom i nie celować w nich obiektywem - wiem, że nie każdy lubi zdjęcia. Ale nie ma co ukrywać, blada blondynka w krótkiej sukience i z aparatem w rękach rzucała się w oczy, i to bardzo ;). Panowie pracujący przy przeładunku ananasów zaczęli mnie wołać, uraczyli kilkoma komplementami, po czym kazali podejść bliżej i robić zdjęcia podczas przerzucania owoców. Dosłownie, faceci rzucali wysoko ananasy i łapali je w powietrzu, co chwila spoglądając na mnie, czy udało mi się to uwiecznić. A na końcu ładnie mi zapozowali do zdjęcia - ot, tyle mi wyszło z prób fotografowania tak, by nie przeszkadzać ludziom ;).
A efektem wizyty na targu było potem śniadanie w tym stylu... Nawet polubiłam grejpfruty, których w wersji dostępnej w Polsce wybitnie nie znosiłam ;).
Trzymając się większość czasu z koleżanką, po Panama City poruszałam się głównie samochodem. Tych kilka razy, gdy miałam okazję się przejść na spacer, uświadomiło mi, że to miasto jest po prostu stworzone dla ruchu samochodowego. Samochody jeżdżą jak chcą, znaki drogowe są chyba tylko dla ozdoby. Chodników jest niewiele, przejść dla pieszych jeszcze mniej. Właściwie w większości przypadków przejście dla pieszych można było zdefiniować jako miejsce przy skrzyżowaniu, gdzie samochody muszą zwolnić, więc pieszy ma szansę przejścia na drugą stronę ulicy, lawirując między wolno jadącymi pojazdami ;). Za pierwszym razem stałam przy ulicy -  dwa pasy w jedną stronę, dwa w drugą - z przerażeniem myśląc, że tędy się nie da przejść. Po pół godzinie spaceru tylko szybko rozglądałam się na boki i nawet nie przyśpieszałam kroku, przechodząc. Całkiem sporo samochodów się zatrzymywało jeszcze zanim weszłam na ulicę - część kierowców nawet trąbiła i uśmiechem zachęcała do przejścia. Czasem fajnie być blondynką w tej kulturze macho ;). Z moim ewidentnym wyglądem turystki nie musiałam się też nigdy martwić o złapanie taksówki. Zazwyczaj wystarczyło przejście zaledwie kilku kroków i rozejrzenie się dookoła, by co najmniej kilka przejeżdżających obok taksówkarzy zwolniło i  klaksonem dawało sygnał, że są wolni. Nigdy nie musiałam przejść więcej niż 50 metrów i czekać dłużej niż minutę na taksówkę ;). Oczywiście, chciano mi windować ceny w górę, ale zawsze pytałam koleżanki zawczasu, ile jest wart dany kurs i tylko z uśmiechem informowałam taksówkarza, że "nie zapłacę więcej niż..." - zdarzało mi się nawet mówić połowę sugerowanej przez nich ceny. Zazwyczaj zgadzali się od razu, czyli pewnie dałoby się pojechać jeszcze taniej, gdybym umiała się lepiej targować po hiszpańsku ;).
Jednak czasem zdarzało mi się też korzystać z komunikacji miejskiej. Transport publiczny wymaga posiadania karty miejskiej, którą można kupić za 2$ (8 zł) w automatach na stacjach metra lub na dworcu przy centrum handlowym Albrook, który jest chyba głównym punktem przesiadkowym w Panama City. Kartę możemy doładować dowolną kwotą, a poruszanie się komunikacją miejską jest zdecydowanie tańszym rozwiązaniem niż taksówki. Kartę przykładamy do czytnika, wchodząc do autobusu - podobny czytnik znajduje się też przy drzwiach wyjściowych. Możemy zeskanować tam kartę ponownie, jeśli zamierzamy się przesiadać - nie zostanie wtedy pobrana opłata za kolejny przejazd (oczywiście, działa to tylko przez krótki, określony czas). Bilet autobusowy kosztuje 25 centów (1 zł), na metro podobno 35 centów (1,40 zł), aczkolwiek metrem nie podróżowałam. Za to autobusy są wygodne, klimatyzowane (nie wyobrażam sobie inaczej przy tamtejszych temperaturach)... więc na dłuższą przejażdżkę najlepiej wziąć sweter ;).
Jednak to nie zwykłe, nowoczesne autobusy przyciągnęły moją uwagę. Na drogach Panamy najbardziej rzucają się w oczy stare amerykańskie szkolne busy, zdobione różnego rodzaju graffiti. To Diablos Rojos, panamskie Czerwone Diabły. Funkcjonowały jako zwykłe miejskie busy, zanim miasto wprowadziło system Metro Bus, ale nowym autobusom nie udało się całkowicie zastąpić Czerwonych Diabłów. Podjeżdżają przy dźwiękach głośnej muzyki i sygnale klaksonu do przystanków, a stojący w drzwiach chłopak krzyczy nazwę kierunku i zbiera pasażerów. Okna są otwarte, w środku nie ma klimatyzacji. Po zmroku Diablos Rojos przyciągają uwagę jeszcze bardziej - ma się wrażenie, że w środku przejeżdżającego busa odbywa się właśnie jakaś impreza. Ja z ciekawością przyglądałam się malunkom na pojeździe - postacie z kreskówek, politycy, gwiazdy... Jak to ujęła moja koleżanka: "Jeśli jesteś sławny, a nie przedstawiono twojego wizerunku na żadnym diablo rojo, to nie jesteś sławny".
Sobotni wieczór zakończyłyśmy w Ciudad del Saber, Mieście Wiedzy, na festiwalu jazzowym. Panama Jazz Festival to jedno z największych wydarzeń w mieście - podobno całe Panama City ściąga tam, by popatrzeć. Czy całe - nie wiem, ale tłumy były ogromne, zwłaszcza, że wstęp darmowy. Mi to przypominało bardziej jeden wielki piknik, któremu w tle towarzyszyła muzyka jazzowa. Ludzie porozkładani na kocykach, w tle budki z jedzeniem (i przeogromnymi kolejkami) oraz namioty z piwem. Mało kto po prostu słucha, większość sobie normalnie rozmawia. Nigdy bym się nie spodziewała, że takie wydarzenie może mieć wydźwięk bardziej towarzyski niż kulturalny, ale z drugiej strony... jazz brzmiałby mi lepiej w małej klimatycznej knajpce niż w plenerze ;). Tylko kto by się dał zamykać w małych knajpach, jeśli w nocy na dworze mamy 25 stopni? ;)

Prześlij komentarz

0 Komentarze