Advertisement

Main Ad

G jak goście

M: Jakieś plany na weekend?
G: Koleżanka wpada z wizytą.
M: Zwiedzanie?
G: Wątpię. Raczej po prostu spędzimy trochę czasu razem.
M: Dobrze. Lubię słyszeć, że ludzie przyjeżdżają, byś była szczęśliwsza.
Cóż, jedna z wielu rzeczy związanych z emigracją. Nie masz swoich ludzi wokół siebie na co dzień, widujesz ich tylko, gdy pojedziesz do domu. Albo gdy oni wpadną z wizytą. Bym była szczęśliwa :).
[ "Gościnność: robienie wszystkiego, by goście czuli się jak w domu, nawet jeśli wolałbyś, by właśnie tam byli!" ]
Nie martwcie się, nie jestem jak pani z powyższego obrazka ;). Naprawdę lubię, gdy ludzie przyjeżdżają do mnie tutaj, do Sztokholmu. Tak jak lubiłam wcześniej wszystkie wizyty w Warszawie, choć, oczywiście, na emigracji tęsknota za przyjaciółmi i rodziną jest znacznie silniejsza. Wyjeżdżając z Polski, mówiłam wszystkim, że są zawsze mile widziani w Szwecji, kiedy tylko znajdę jakieś sensowne mieszkanie, bo na początku wynajmowałam malutki pokoik. Ubiegłej jesieni w końcu udało się wynająć fajne mieszkanko z Kolumbijczykiem, mieliśmy więcej miejsca, by przyjmować gości, więc wysłałam w świat wiadomość - wpadajcie! Ale to była jesień, potem zima... Nikt nie chciał przyjeżdżać do Szwecji, gdy jest zimno i szaro, co w sumie szło zrozumieć. Ale wczesną wiosną musieliśmy się wyprowadzić z tego mieszkania, a obecne wynajmuję już sama i jest znacznie mniejsze od tego, które mieliśmy wcześniej. Ale moje podejście się nie zmieniło, zwłaszcza, że tęskniłam za przyjaciółmi i rodziną coraz bardziej.
Moi rodzice odwiedzili mnie tu jako pierwsi i to była najdłuższa z dotychczasowych wizyt. Przyjechali w czerwcu i przywieźli ze sobą ładną pogodą po najgorszej wiośnie od jakichś 50 lat. Ostrzegałam im, by przywieźli cieple ubrania a tu nagle po raz pierwszy w tym roku można było wyjść na dwór w koszulce z krótkim rękawem ;). Wzięłam kilka wolnych dni w pracy, by spędzić z nimi więcej czasu, zwłaszcza, że nie mówią po angielsku i chyba wygodniej im było z przewodnikiem ;). Właściwie to nie widziałam za wiele w Sztokholmie przed ich wizytą, więc też kupiłam Kartę Sztokholmską i intensywnie zwiedzałam i odkrywałam miasto. Na szczęście mam naprawdę fajnych i wyrozumiałych szefów w pracy, więc nawet jeśli moi rodzice przyjechali w środku prognozowania kwartalnego, nikt nie miał nic przeciwko temu, bym wzięła urlop na kilka dni, a w pozostałe wychodziła z pracy przed czasem :).
Teoretycznie lato to najlepszy czas na wizytę w Szwecji. Tylko teoretycznie, bo na przykład w tym roku lipiec był daleki od ideału. Sama zresztą miałam inne plany wyjazdowe i przez dłuższy czas nie umiałam powiedzieć, czy i kiedy będę wolna. Ale całkiem zaskakująco moje przyjaciółki zaczęły bukować bilety na jesień i nagle środek września i początek października mam wypełnione ludźmi. A biorąc pod uwagę moją obecną sytuację osobistą, dokładnie tego potrzebuję. Jak powiedział M. - to dobrze, że ludzie przyjeżdżają, bym była szczęśliwa. I tu naprawdę doceniam moich managerów - choć to czas przygotowywania budżetu, raportowania kwartalnego itd... naprawdę starają się dopasować do moich planów. Ach, ta szwedzka równowaga między pracą a życiem prywatnym...
Jakoś pod koniec sierpnia / na początku września otrzymałam wiadomość od przyjaciółek z Lublina, czy pasuje mi połowa miesiąca na ich wizytę. Jako że dla mnie każdy termin jest ok, a im podejmowanie spontanicznych decyzji pod wpływem alkoholu najwidoczniej przychodzi łatwiej ;), w połowie września miałam już je tutaj. Niestety tylko na tygodniu, a ja nie mogłam wziąć wtedy wolnego, ale wciąż przyszło mi docenić elastyczność mojej pracy. Przychodziłam do biura wcześnie rano i wychodziłam znacznie wcześniej, by spędzać z dziewczynami popołudnia i wieczory. Kiedy byłam w pracy, one zwiedzały, a wieczorami dużo piłyśmy rozmawiałyśmy. Oczywiście, przy takim trybie życia byłam bardzo zmęczona w pracy, ale jedyny komentarz, jaki usłyszałam od managera, to: "Masz kaca? Dobrze się wczoraj bawiłaś? Jak ja ci zazdroszczę!". A choć zaprzeczyłam (w końcu przecież nie chodzę do pracy na kacu :P), i tak przyniósł mi butelkę zimnej coli ;).
A w ubiegły weekend miałam tu wizytę D. ze studiów ;). Przyleciała w piątkowe popołudnie i dała znać, kiedy dotarła pod moją firmę. Choć było to nieco wcześniej niż się spodziewałam, po prostu się spakowałam i powiedziałam szefowi, że biorę laptopa do domu jak coś. "Baw się dobrze i do zobaczenia w poniedziałek!" - lepiej niż oczekiwałam ;). Choć i tak dokończyłam robotę w niedzielny wieczór, nie chcąc nadużywać dobrych stosunków w pracy. Z D. wzięłyśmy te dni na spokojnie, skoro i tak nie chciała zwiedzać. Miała szczęście do pogody, więc pospacerowałyśmy po Gamla Stan i wyspie Djurgården, co także mi pozwoliło się nieco uspokoić. Już jutro przyjeżdża tu kolejna koleżanka ze studiów i też nie mogę się doczekać :). I wciąż są jeszcze osoby, którym delikatnie sugeruję, że powinni mnie odwiedzić i jestem pewna, że oni dobrze wiedzą, że to o nich mowa ;).
Jedyne, czego naprawdę nie lubię, to pożegnania. Ten moment, kiedy odprowadzam ludzi na dworzec centralny, gdzie wsiadają w autobus na lotnisko. Tych ostatnich przytulasów i obietnic, że zobaczymy się wkrótce w Polsce. A potem powrotu do pustego mieszkania, gdzie wciąż wszystko mi przypomina o tych, co właśnie wyjechali. To coś takiego, do czego się nigdy nie przyzwyczaję i co sprawia, że czuję się cholernie samotnie na emigracji. Że właściwie jedyne, co chcę zrobić po powrocie do mieszkania, to zwinąć się na łóżku i płakać. Choć emigracja ma swoje zalety, ta tęsknota za ludźmi to po prostu beznadzieja. Ale wciąż, uwielbiam, kiedy moi najbliżsi wpadają z wizytą. Bo po prostu jestem wtedy szczęśliwa.
[ "Więcej sprzątam w 10 minut przed przyjściem gości niż przez cały tydzień." ]
Post ten jest częścią projektu Alfabet emigracji. Wpisy innych blogerek na literę G znajdziecie poniżej:
- Gone to Texas: G jak Guacamole
- Zaczynam do początku: G jak góry
- Obserwatore: G jak Gabinet luster
- Dee: G jak Gorzki smak pracy z rodakami
- C'est la vie: G jak Gironde
- Justa poza granicami: G jak Gustaw
- Kropka za oceanem: G jak Great fire
- Anna Maria Boland: G jak Gazety
- Storyland: G jak Gotowanie
[ "Wow! Dom jest taki czysty! Internet nie działał czy masz gości?" ]

Prześlij komentarz

4 Komentarze

  1. Tabliczka z pierwszego zdjia kupiona chyba w Teksasie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, gdzie kupiona, ale wygląda tak amerykańsko :D Ktoś wywiesił na sztokholmskiej starówce :))

      Usuń
  2. Uwielbiam wizyty rodziny i przyjaciół !! czuję się wtedy na prawdę szczęśliwa bo choć kocham moją emigracje to jednak brakuje mi bardzo tych moich szalonych dusz, wpicia kawki z rana w towarzystwie :)
    jedynie pożegnania są przytłaczające... ale nigdy i w żadnej okoliczności nie były przyjemne..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, racja... Ale warto "przemęczyć" te pożegnania, byleby tylko goście chcieli przyjeżdżać jak najwięcej :)

      Usuń