Advertisement

Main Ad

Długa droga do domu: z Pasto prosto do pracy

,,Jeśli wcześnie wstaniemy, możemy pojechać autobusem do Ipiales. Tam coś zjemy i się przepakujecie. Jeśli będziecie mieli szczęście, przed 13 będziecie już w Tulcan, w autobusie do Quito" - powiedział brat mojego Kolumbijczyka. Z Quito mieliśmy polecieć na spotkanie przyjaciółki w Cali, potem do Bogoty, a stamtąd powrót do Europy - przez Paryż do Warszawy. W Polsce przenocować, by przyzwyczaić się do zmiany strefy czasowej, a następnego dnia na spokojnie wrócić do Sztokholmu. Jeśli będziemy mieć szczęście. A jeśli nie?
Początek przebiegł zgodnie z planem. 2 stycznia ustawiliśmy budzik na 6 rano. Ostatnie sprawdzenie, czy nie zostawiamy niczego w Pasto i pojechaliśmy na terminal autobusowy. Teoretycznie jest wiele firm obsługujących regularnie połączenia pomiędzy Pasto a Ipiales. Praktycznie wszystkie bilety były wyprzedane i tylko chodziliśmy od jednej firmy do drugiej, szukając 4 miejsc w busie. W końcu się udało i ok. 8:30 opuściliśmy Pasto. W Ipiales zjedliśmy śniadanie i chcieliśmy wszystko przepakować. Moja walizka znajdowała się w domu wujka, który wcześniej gościł nas w Ipiales. Zadzwoniliśmy do niego, ale nikt nie odbierał telefonu, więc pomyśleliśmy, że poszedł z rodziną na paradę karnawałową. Mój Kolumbijczyk zadzwonił na komórkę i dowiedział się, że owszem, oglądają karnawał, ale... w Pasto. Po krótkiej panice (jako że chcieliśmy przekroczyć granicę jak najszybciej) staraliśmy się dowiedzieć, czy ktoś w Ipiales może mieć zapasowe klucze. Tak, jedna kuzynka. Gracias a Dios! Kolejne telefony i kolejne wiadomości: zostawiła klucze właśnie w tym zamkniętym domu... Chyba było zauważalne, że jesteśmy zdesperowani, bo wujek powiedział, że wsiada w autobus i jedzie do Ipiales. Było ok. 11, więc jako że podróż między miastami trwa ze 2 godziny, spodziewaliśmy się go po 13.  Kiedy 3 godziny później wciąż trwała cisza, znów zaczęliśmy się martwić. Ale w końcu telefon! "Już wsiadam do autobusu". Ale że co? Tak, takie właśnie jest kolumbijskie planowanie - coś, co trudno mi było znieść. "Już tam jadę" powinno być tłumaczone jako "Za 3 godziny myślę, że zacznę podróż"...
Planowaliśmy być w Ekwadorze ok. 13. Tymczasem o 16:30 pędziliśmy taksówką do domu wujka, by szybko przepakować bagaże. Brat i mama mojego Kolumbijczyka mieli pojechać z nami do Tulcan (ekwadorskiego miasta przygranicznego), by się pożegnać, więc wezwaliśmy taksówkę. Ale nikt nie pomyślał, by poprosić o większy samochód, a przeciętne taksówki w Kolumbii są bardzo małe. I taki właśnie samochód przyjechał - niemożliwe, by zmieścić cztery osoby i dwie walizki. Brak innej opcji, szybko się pożegnaliśmy z rodziną i poprosiliśmy taksówkarza, by podrzucić nas na granicę. "Niemożliwe". Co? "Jest karnawał, dużo ludzi przekracza granicę, ogromne korki, no nie da się". W końcu zgodził się podrzucić nas wiejskimi dróżkami tak blisko, jak to tylko możliwe. I wysadził nas naprzeciwko takiej ścieżki, jaką widzicie na zdjęciu powyżej. Na dole była kontrola graniczna. Wystarczy zejść na dół. Z walizkami na kółkach. 20 kg każda. Kiedy w końcu dotarliśmy na dół (po kilku momentach, gdy prawie dostałam ataku serca), poszliśmy na kontrole paszportowe. Najpierw długa kolejka w kolumbijskim punkcie migracyjnym. Potem skierowaliśmy się do ekwadorskiego, gdy nagle... "Stop!" Policja chciała przetrzepać nasze bagaże i, oczywiście, dowiedzieć się, dlaczego wjeżdżamy do Ekwadoru, skoro naszym celem jest Bogota. Cóż, bo przez Quito jest po prostu taniej i bezpieczniej?
Wsiedliśmy w autobus z Tulcan do Quito o 18:30. Kiedy podróżowaliśmy wcześniej z Quito do Tulcan, zajęło to ok. 4 godzin, ale to było za dnia. Nocą autobus jechał znacznie wolniej, jako że droga przez góry przebiegała w kompletnej ciemności, bez żadnego oświetlenia. Pamiętając tę trasę, nawet nie chciałam, by kierowca przyspieszał - utrata kontroli nad pojazdem zakończyłaby się rozbiciem gdzieś w przepaści, kilkadziesiąt metrów niżej. Ale byliśmy głodni i śpiący, więc podróż bardzo się nam dłużyła, zwłaszcza że nie dało się spać przez kilka głośnych bachorów. W głowie telepała mi się myśl, że zapłaciłabym podwójnie za jakikolwiek środek transportu, gdzie nie wpuszczaliby dzieciaków na pokład... Dodatkowo było wiele policyjnych kontroli, sprawdzających bagaże. Ale w końcu dotarliśmy do Quito i wzięliśmy taksówkę do hotelu (z terminalu do centrum to ok 10$), gdzie dotarliśmy przed 1:00 i natychmiast poszliśmy szukać czegoś do jedzenia. Jedyne otwarte miejsce to Burger King, ale jakoś mieliśmy to gdzieś.
Zatrzymaliśmy się w naprawdę fajnym hostelu: Vieja Cuba. Dobra lokalizacja, jakkolwiek w głośnej dzielnicy, ale sam hostel był spokojny i cichy. Dobre ceny i przyjemna obsługa. Mogliśmy tylko żałować, że nie znaliśmy tego miejsca podczas naszej pierwszej wizyty w Quito... Spaliśmy do rana i po śniadaniu wsiedliśmy w taksówkę na lotnisko (koszt: 25$). Jakkolwiek znajduje się ono poza miastem, dopiero co otwarto tam drogę szybkiego ruchu i dotarliśmy na lotnisko zadziwiająco szybko.
Tak wygląda danie w ekwadorskim KFC. Duża porcja, a tańsza niż ichniejsze kanapki. Zdecydowaliśmy się zjeść lunch przed przejściem kontroli bezpieczeństwa i okazało się to dobrym pomysłem. Powinniśmy mieć lot o 15:30 i wylądować w Cali późnym popołudniem, ale cóż... Jak już wspomniałam, nie mieliśmy szczęścia.
O 15:30 usłyszeliśmy, że jakiekolwiek informacje o naszym locie zostaną podane za 1,5 godziny. Tylko informacje... Wkurzyło mnie to, jako że planowaliśmy trochę połazić po Cali wieczorem, ale cóż. Opóźnienia w Ameryce Łacińskiej to coś zupełnie normalnego. Jak powiedziała mi tamtejsza koleżanka: "Powinniście się cieszyć, że nie mamy tu śniegu!". O 17 pojawiła się informacja: "Lot opóźniony do 18". Przynajmniej po 2 godzinach czekania linie lotnicze dostarczyły napoje. I w końcu po 18:30 rozpoczął się boarding, chociaż w myślach powiedziałam już "adios" jakiejkolwiek szansie zobaczenia czegoś w Cali.
A na lotnisku wspaniałe powitanie przez moją cudowną erasmusową przyjaciółkę, której nie widziałam przez 4 lata! "Aschuscheschka" to przykład tego, jak brzmi dla niej język polski, powtarzała to w kółko zawsze, gdy rozmawiałam po polsku z przyjaciółmi ;). A w jej mieszkaniu, dokąd nas zabrała, czekało więcej niespodzianek!
Co więcej: moja koleżanka i jej mama przygotowały dla nas ogromną kolację złożoną z różnych specjałów z Cali! Czy mogłoby być lepiej?
Była już prawie 23, więc zapytano nas, co chcemy robić. Zostać w domu i porozmawiać czy wyjść na miasto. Jako że mieliśmy lot do Bogoty nad ranem i musieliśmy wyjść z domu około 4, nie miało sensu pójście spać. Zwłaszcza, że mieliśmy tak niewiele godzin i chciałam pogadać z koleżanką jak najwięcej. Ale po połowie dnia spędzonej na lotnisku w Quito, czułam się zmęczona i śpiąca, więc musiałam się rozbudzić. Decyzja była łatwa: chodźmy zobaczyć Cali!
Wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy nad rzekę, by przyjrzeć się dekoracjom świątecznym. Cali to bardzo ciepłe miasto (właściwie w ciągu dnia to nawet bardzo gorące) i nawet w środku nocy było ok 25 stopni!
Wiele dekoracji przedstawiało żółte motyle. Związane jest to ze słynnym kolumbijskim pisarzem i zwycięzcą Nagrody Nobla: Gabrielem Garcią Marquezem i jego książką "Sto lat samotności".
Powiedziano mi, że ten kościół to jedna z największych atrakcji miasta, ale niestety nocą nie wyglądał jakoś szczególnie zachwycająco.
Wokół dekoracji świątecznych było wiele osób i jeszcze więcej policji, więc czułam się dość komfortowo. Ale o północy zgaszono dekoracje (dokładnie w momencie, gdy robiłam powyższe zdjęcie ;) ) i policja szybko opuściła to miejsce. Więc i my zrobiliśmy to samo.
Koleżanka zabrała nas do dzielnicy San Antonio, która według niej jest dzielnicą artystów. Podeszliśmy na niewielki placyk naprzeciwko kościoła San Antonio, przechodząc przez park pełen młodych ludzi. Nie wiem, czy byli artystami, ale na pewno lubili alkohol i marihuanę ;).
Wróciliśmy do mieszkania koleżanki po 1 nad ranem i zdecydowaliśmy się na krótką drzemkę. Ale okazało się to niemożliwe. Po pierwsze, bo zimna woda pod prysznicem (w gorących kolumbijskich miastach normalnie nie ma ciepłej wody) skutecznie mnie rozbudziła, a ponadto wiedziałam, że za chwilę trzeba wstać, więc zasnąć się nie udało. Chociaż zamówiliśmy taksówkę na 4:15, kierowca czekał na nas znacznie wcześniej. Przeciętny koszt takiego kursu wynosi ok. 80.000 COP (124 zł) - bo koleżanka mieszka na drugim końcu miasta, ale udało nam się dostać na lotnisko za 65.000 COP (100 zł).
Dotarliśmy na lotnisko w Cali (a dokładniej w Palmirze) około 5 rano, a lot mieliśmy o 8. Taksówka okazała się znacznie szybsza, niż się spodziewaliśmy. W efekcie siedzieliśmy nieprzytomni na lotnisku, pilnując bagażu, zanim mogliśmy go odprawić.
Przybyliśmy na El Dorado - lotnisko Bogoty około 9 i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Nasz lot do Europy mieliśmy wieczorem, a siedzieliśmy tam - bardzo zmęczeni po bezsennej nocy i z dużymi i ciężkimi bagażami. Myśleliśmy o zostawieniu ich gdzieś i wypadzie do miasta, ale okazało się to niemożliwe. Na lotnisku nie ma żadnych przechowalni bagaży - zapewne obawiają się, że ktoś zostawiłby tam bombę zamiast bagażu i tyle mieliby nowe lotnisko...
Nie mając za dużego wyboru, wzięliśmy nasze rzeczy i wyszliśmy na zewnątrz. Na szczęście pogoda była idealna - słonecznie i ponad 20 stopni. A będąc 2.640 m n.p.m. czuje się słońce znacznie mocniej. Ale staraliśmy się nim nacieszyć przed powrotem do Europy, po prostu wygrzewając się na słońcu i robiąc zdjęcia startującym samolotom.
Spędziliśmy też trochę czasu w restauracjach na lotnisku (mają naprawdę szwedzkie ceny) i w końcu ok. 18 stanęliśmy w kolejce do boardingu. Moim mistrzem został facet sprawdzający paszport mojego Kolumbijczyka. "Jaki jest cel Twojej podróży?" - "Warszawa" - "Och, więc zobaczysz Putina?" - Nie, szanowny panie. Polska to nie Rosja...
Lot Bogota-Paryż trwał 11 godzin, a jedyne, czego chciałam, to sen. Więc wzięłam dwie butelki wina do obiadu, do tego tabletkę, po której natychmiast zrobiłam się senna, i mogłam pospać przez kilka godzin. Cały czas się budząc, bo było niewygodnie i zimno (zamarzałam w samolocie), ale przynajmniej coś pospałam po bezsennej nocy w Cali. Obudziłam się przed 4. Przepraszam, przed 10, bo w końcu byliśmy już nad Europą, to i czas się zmienił...
Może właśnie dlatego na paryskim lotnisku czułam się jak zombie? Przeszliśmy przez wszystkie kontrole i w końcu mogliśmy spokojnie usiąść. Witamy w UE! Mieliśmy 4 godzinę na przesiadkę, ale po drobnym opóźnieniu i wielu kontrolach, musieliśmy siedzieć i czekać tylko ze 2 godziny. Na szczęście, bo miałam wrażenie, że zasnę w każdej pozycji.
I w końcu! Wieczorem dotarliśmy do Warszawy. Zostawiliśmy rzeczy w hotelu, poszliśmy wydrukować karty pokładowe na lot do Sztokholmu, no i poszukać czegoś do jedzenia.
Bardzo spodobały mi się dekoracje świąteczne i chciałam robić zdjęcia, ale mój facet dosłownie mnie popychał, powtarzając: "Najpierw jedzenie, potem zdjęcia!" ;).
Więc kiedy byliśmy już najedzeni, wybraliśmy się na spacer po Krakowskim Przedmieściu. Lubię tę okolicę, choć większość dekoracji okazała się taka sama jak w ubiegłym roku.
Ale ochładzało się bardzo szybko. Było jeszcze zimniej dla kogoś, kto przecież dzień wcześniej cieszył się temperaturą powyżej 20 stopni ;). Kiedy wracaliśmy do hotelu... zaczął padać śnieg. Nasz pierwszy śnieg tego roku! Gdybyśmy tylko nie byli w adidasach...
Choć byłam masakrycznie zmęczona, jet lag mi nie popuścił. Zasnęłam dopiero ok. 4 nad ranem i wstawanie rano było koszmarne. Jeszcze gorszy był powrót do Sztokholmu - po tak źle przespanej nocy. I tym razem nie mogłam nawet spróbować pospać dłużej. Wstałam rano, by przygotować wszystko do prania i z torebką pełną napojów energetycznych i Coca Coli, wciąż czując, jakby to był środek nocy (cóż, w Ameryce był), poszłam do pracy. Całą końcówkę tygodnia marzyłam o sobocie, bo cała ta podróż, nieprzespane noce, jet lag i wszystko inne sprawiły, że czułam się jak jakieś zombie. No i tu ujawniły się wszystkie "zalety" pracy w finansach. Zamykaliśmy miesiąc, kwartał i rok. Więc po spędzeniu w piątek 11 godzin w pracy i powrocie do domu przed 21, dowiedziałam się, że w sobotę rano mam się znów stawić w pracy. Cóż, musiałam przełożyć moje plany na pierwszą normalnie przespaną noc w tym roku na niedzielę ;).

Prześlij komentarz

0 Komentarze